II
Pora
deszczowa minęła dość szybko, pozostawiając po sobie jedynie grząskie,
błotniste drogi i podniesiony poziom wody w rzekach i jeziorach. Sean wracał
właśnie z pobliskiej wioski, w której mieszkała prosząca o lek dla córki pewna
kobieta. Chłopak zaniósł jej pewien specyfik, który przyrządził jego ojciec. Lubił
to zajęcie, bo dzięki temu mógł spotkać wielu ciekawych ludzi. A przez ostatnie
cztery lata mieli dużo zleceń. Przechodził właśnie przez most nad rzeką. Był
trochę sceptyczny co do konstrukcji, bo przypominał on raczej kładkę. Ledwie
zrobił kilka ostrożnych kroków, gdy niesiony prądem rzeki konar drzewa
roztrzaskał most z wielkim impetem. Sean nim się spostrzegł, był już w
wodzie. Prąd był zbyt silny i chłopak pomimo wielu prób nie był w stanie
dotrzeć do któregokolwiek brzegu. Woda poniosła go do wodospadu, który zrzucił
go wprost do doliny. Zmęczony, resztkami sił wyszedł na brzeg i boleśnie
odkrztuszał z płuc wodę. Po chwili odpoczynku rozejrzał się wokoło.
- No świetnie – mruknął w złości – Zaniosło mnie aż do
dolnego lasu. Wygląda na to, że czeka mnie długa droga do domu.
- Bez pozwolenia wkroczyłeś na ziemie rodu Eternis. Kim
jesteś i skąd się tu wziąłeś! – Usłyszał za sobą męski głos. Odwrócił się i
zobaczył pięcioro uzbrojonych po zęby ludzi. – Odpowiadaj intruzie.
- Spokojnie panowie – starał się załagodzić sytuację chłopak
– Most na górnej rzece się zerwał i prąd przyniósł mnie, aż tutaj. Niczego
stąd nie chcę. Pragnę jedynie wrócić do domu. Zaraz mnie tu nie będzie.
- Rozkazem naszego pana, każdy intruz z górnej części lasu
ma zostać schwytany – wyrecytował jeden z wartowników – Dlatego mocą nadaną nam
przez dziedzica rodu Eternis zostajesz zatrzymany, dzieciaku.
- Hej, panowie dojdźmy do jakiegoś porozumienia – starał się
dotrzeć do mężczyzn, jednak nic nie skutkowało – Widzę, że nic to nie da. W
takim razie pozostaje mi tylko brać nogi za pas. Żegnam.
- Brać go! – wrzasnął jeden z wartowników biegiem puszczając
się za chłopakiem. Sean zwinnie pokonywał las, aż dotarł do wodospadu. Rzucił
okiem w górę na skały i bez zastanowienia zaczął wspinaczkę. Był w połowie
drogi, kiedy poczuł ukłucie w kark. Trzymając się mocno jedną ręką za wypustkę
w skale, drugą sięgnął do bolącego miejsca. Natrafił na cieniutką igiełkę,
którą zdecydowanym pociągnięciem wyrwał z szyi.
- Wywar z opium? – Stwierdził wąchając igiełkę – Cholera,
nie dobrze. Jest naprawdę źle.
Powoli zaczął opadać z sił, ale nie poddając się piął się
nadal w górę. Więcej igieł wbiło się w jego ciało i kiedy był już prawie u
szczytu stracił przytomność i spadł wprost do rzeki. Wartownicy wyłowili
nieprzytomnego chłopaka i zanieśli do lochu mieszczącego się w dworze rodu
Eternis.
Obudził się lekko zdezorientowany w małym ciemnawym
pomieszczeniu. Leżał na słomianej macie, która od dawna przesiąkła panującą w
pomieszczeniu wilgocią.
- Gdzie ja jestem? – Wyszeptał z wolna się rozglądając –
Chyba wpadłem w niezłe bagno.
- Hej, młody – Usłyszał z naprzeciwka – obudziłeś się już?
- Tak – mruknął chłopak w odpowiedzi – A kto pyta?
- Jestem Edmund z południowej wsi – Przedstawił się brodaty
mężczyzna siedzący w celi naprzeciw – Ty jesteś Sean, syn znachora Gilberta,
prawda? Zeszłej zimy, przynosiłeś zioła na chorobę mojej żony.
- Ach, pamiętam – uśmiechnął się Sean, widząc znajomą twarz
– Pan jest sprzedawcą, co nie? Wie pan może, po co nas tu więżą?
- Sam do końca nie wiem – odparł smutno brodacz – Ale chyba
kogoś szukają. Ponoć trwa to już cztery lata.
- A ile zamierzają nas tu trzymać? Muszę wracać do ojca, bo
sam nie da sobie rady ze wszystkimi zleceniami. – narzekał Sean – Długo byłem
nieprzytomny?
- Spałeś równo dwa dni chłopcze – poinformował go brodacz –
Bałem się, że może nie żyjesz.
- Aż dwa dni? – Zszokował się chłopak – Matko, ten środek
musiał być mocno skoncentrowany, że dał mi takiego kopa. Ojciec pewnie się
martwi.
- Ponoć jutro wraca młody panicz i wtedy nas wypuszczą –
odrzekł brodacz z nadzieją w głosie – Trzeba jedynie poczekać.
- Nie mam na to czasu – rzucił chłopak badając swoją celę –
Muszę wracać do ojca.
Sean wziął stojące pod ścianą wiadro i leżącą pod matą
deskę. Z tych przedmiotów stworzył małą dźwignię, którą bez problemu podważył
zawiasy w drzwiach celi. Chciał pomóc też brodaczowi, ale ten się na to nie
zgodził, dlatego uciekł sam. Po cichu przemykał się niezauważenie pomiędzy
krętymi korytarzami, aż w końcu udało mu się wyjść na zewnątrz. Odżył czując w
nozdrzach znajomy zapach lasu. Nie zwlekał tylko ruszył w stronę wodospadu.
Kiedy dotarł na miejsce, dokładnie się rozejrzał, sprawdzając czy teren jest
czysty. Powoli potruchtał pod ścianę skalną i ponownie zaczął swoją wspinaczkę.
Tym razem nikt mu nie przeszkodził i bezpiecznie dotarł na górę. Był w
trakcie otrzepywania ubrania, gdy ktoś zastąpił mu drogę. Byli to ci sami
wartownicy, co dwa dni temu.
- Sprytny z ciebie dzieciak – pochwalił go jeden z mężczyzn,
skinieniem nakazując otoczyć chłopaka – Jesteś pierwszym, któremu udało się
uciec z lochu, ale łatwo było się domyślić dokąd się udasz.
- Panowie – zaczął ostrożnie Sean – muszę wracać do domu.
Mój ojciec się martwi.
- Niestety nie możemy cię puścić dopóki nie spotkasz się z
młodym panem – rzucił jeden z wartowników, powoli odcinając mu drogę
ucieczki. Jedyne co mu pozostało to skok do rzeki. – Wykonujemy jedynie swoją
pracę.
- Wasz pan nie dowiedziałby się, gdybyście mnie wypuścili –
negocjował chłopak – Z reguły nie zapuszczam się w tę część lasu. Rzeka
przyniosła mnie z głębi.
- Gadaj zdrów, dzieciaku – zaśmiał się jeden z mężczyzn
wykonując jakiś dziwny znak. Nagle Seana złapało dwóch z wartowników, a trzeci
odchylił w tył głowę chłopaka i zmusił do otwarcia ust. Kolejny z nich wlał mu
do gardła wino zmieszane z wywarem nasennym. Chłopak z początku walczył, ale
siła mężczyzn zmusiła go do kapitulacji. Po kilku minutach środek zaczął
działać i Sean ponownie odleciał do świata snów.
Obudził się z potwornym bólem głowy, który wywołało wino.
Leżał chwilę z zamkniętymi oczami, aż w końcu postanowił je otworzyć.
Powoli podniósł się do siadu, łapiąc się za bolącą głowę. Na nodze poczuł
łańcuch, łączący się ze ścianą. Ta sytuacja go przerosła i przybity podkulił
pod siebie kolana, chowając w nie twarz. Był głodny i zmęczony, a do tego
tęsknił za Gilbertem Bensonem. Nagle usłyszał trzask zamka drzwi celi i jego
oczom ukazał się odziany w zdobne szaty młody mężczyzna, który badawczo mu
się przyglądał. Sean cierpliwie przeczekał ten czas. Przyglądający mu się
szatyn przykucnął i chwytając za podbródek chłopaka obejrzał jego twarz.
- W końcu cię znalazłem – uśmiechnął się z zadowolenia,
klepiąc policzek chłopaka – Mówiłem, że cię dorwę.
- Jeśli można spytać – zaczął ostrożnie Sean, nie wiedząc o
co chodzi – My się znamy? Bo ja jakoś pana nie kojarzę. Wpadłem do rzeki,
której prąd mnie tu przyniósł. Normalnie to się nie zapuszczam w te strony.
- Nie kojarzysz mnie? Mnie? – Zszokował się szatyn – Śmiałeś
o mnie zapomnieć, po tym wszystkim co powiedziałeś? Cztery lata cię szukałem,
wiesz?
- Nie rozumiem tylko po co? – Rzucił spokojnie Sean – Skoro
i tak pana nie znam. Jeśli jakoś uraziłem, to przepraszam. Cztery lata temu
byłem dość niesfornym dzieckiem i dopiero zaczynałem współegzystować z innymi
ludźmi.
- Niesforne dziecko to mało powiedziane – warknął mężczyzna –
Ty mnie znieważyłeś kilkakrotnie nieodpowiednim słownictwem. Spotkaliśmy się na
polanie, przy wodospadzie.
- Pan jest tym chłopakiem co spadł z konia? – Zdziwił się
Sean na chwilę dębiejąc – Kurczę to trochę wyjaśnia, ale myślę, że rozpamiętywanie
tego przez tak długi okres jest trochę dziecinny. Bez urazy, dobrze? Wtedy
zapuściłem się w te strony pierwszy i ostatni raz. Ojciec dał mi niezłą burę za
nie posłuchanie jego zakazu. A propos ojca, to pewnie się martwi. Kiedy
mnie pan wypuści?
- Pytasz kiedy? – zaśmiał się szatyn – Nigdy. Teraz należysz
do mnie, nieznośny dzieciaku.
- To niesprawiedliwe! – Krzyknął w proteście Sean – wtedy
miałem dwanaście lat. Muszę wrócić do ojca! Wtedy panu pomogłem i opatrzyłem
rany. Czemu pan mi to robi?
- Za karę – odparł nonszalancko mężczyzna zadowolony z
przejęcia chłopaka – To będzie dla ciebie nauczką, by z szacunkiem zwracać się
do wyższych stanem.
- Nie obchodzą mnie takie rzeczy jak stan czy ranga – jęknął
chłopak na dotkliwy ból w skroni – Liczy się żywe stworzenie. Gdybym cztery
lata temu patrzył na stan, to wedle zasad etykiety powinienem pozostawić pana w
diabły? Etykieta prawi, iż prości ludzie nie mogą zbliżać się do osób o
szlachetnej krwi. Może lepiej byłoby dla mnie gdybym jednak panu nie pomógł i pozwolił
wykrwawić się na śmierć. Miałbym teraz święty spokój.
- Jesteś zuchwały – zarzucił mu mężczyzna policzkując – Znaj
swoje miejsce. Przedstaw się!
- Nie – rzucił spokojnie chłopak z aroganckim spojrzeniem –
Jestem jedynie więźniem, więc po co panu znać moje imię? Przesądził pan o moim
losie, więc dalsza rozmowa chyba nie ma sensu. Finita est comoedia[1].
- Ty nie jesteś zwykłym dzieciakiem z pospólstwa – zauważył
szatyn – Znasz etykietę i posługujesz się łaciną. Do tego jeszcze ten
nietypowy wygląd. Czarne jak smoła włosy, jasna cera i lazurowe oczy.
Sean odwrócił wzrok i milczał, dając tym do zrozumienia, że całkowicie
skończył rozmowę. Swoim zachowaniem jedynie wzniecał złość w mężczyźnie, który
gwałtownie się podniósł i ruszył do drzwi.
- Nie chcesz ze mną rozmawiać? Dobra – wycedził przez zęby
mężczyzna siląc się na spokojny ton – W takim razie posiedź tu trochę. Może
czas tu spędzony doda ci rozumu.
Szatyn wyszedł z celi zatrzaskując za sobą okratowane drzwi,
pozostawiając w niej samego chłopaka. Sean położył się na macie ze słomy i
niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Zbliżała się noc, a kiedy przez
małe okienko zaczęły do ciemnego pomieszczenia przenikać promienie światła
księżyca, chłopak zamykając oczy zaczął śpiewać cicho:
Twinkle,
twinkle, little star,
How I wonder what you are.
Up above the world so high,
Like a diamond in the sky.
How I wonder what you are.
Up above the world so high,
Like a diamond in the sky.
§
Stał w płomieniach, a wokół leżały ciała zabitych
członków jego rodziny. Z płomieni zaczęli kolejno wychodzić zabójcy z
zakrwawionymi nożami w rękach. – Dołącz do nich – powtarzali co i rusz się
zbliżając…
- Nie! – zerwał się z krzykiem cały zlany potem. Był
osłabiony i miał wysoką gorączkę. Skulił
się w kłębek i lekko drżał z zimna, jakie niosła za sobą wilgoć. Dawno nie miał
tego koszmaru, który nawiedzał go dość często do dwunastego roku życia. Prawie
już o nim zapomniał, ale sen nie dał o sobie nie pamiętać. Pod drzwiami celi
stała kolejna taca z nie tkniętym posiłkiem. Od trzech dni w ogóle nic nie jadł
i nie pił, czym jeszcze bardziej osłabił swój organizm. Wraz z nastaniem
świtu do celi chłopaka wszedł dziedzic rodu Eternis. Sean nieprzytomny leżał na
macie drżąc z wysokiej temperatury ciała.
- Nie jesz, nie pijesz – westchnął z rezygnacją w głosie
mężczyzna – i śmiesz jeszcze chorować.
Odpiął łańcuch i biorąc chłopaka na ręce wyniósł z celi.
§
W tym samym czasie Gilbert
Benson stanął na skraju skały przy wodospadzie. Przymknął oczy, biorąc głęboki
wdech, po czym jakby nigdy nic zeskoczył ze skarpy lądując lekko na miękkiej
trawie polany dolnego lasu.
- Nie sądziłem, że tak wcześnie tu wrócę – westchnął
powalając na ziemię silnym podmuchem wiatru pięciu wartowników. Uśmiechnął się
pod nosem kierując w stronę rezydencji rodziny Eternis – Będzie się musiał
grubo tłumaczyć, dlaczego tu trafił pomimo zakazu.
Krótką chwilę zajęło mu pokonanie dystansu dzielącego go do
domu Eternisów. Kiedy dotarł na miejsce, zamknięta dotąd brama szeroko się
otworzyła.
- A jednak – zaśmiał się Benson na ten widok – Dwór jednak
pamięta.
Mężczyzna bez wahania przekroczył barierę domu. Posłał lekki
podmuch wiatru by odszukać Seana. Po chwili znał jego położenie.
- Niemądry dzieciak – sapnął idąc ku północnej części domu –
Żeby dać się rozłożyć chorobie.
Podskoczył nieco, a utworzony pod jego nogami wir powietrza
zaniósł go wprost pod okno pokoju, w którym leżał nieprzytomny Sean. Gilbert
machnął palcem wskazującym otwierając okno. Wszedł na parapet, a stamtąd
zeskoczył na podłogę w pomieszczeniu. Powoli zbliżył się do łóżka i wbił wzrok
w klatkę piersiową nieprzytomnego chłopaka.
- Widzę, że cierpisz – szepnął siadając na skraju posłania –
Przecież wiesz, jak ciężko przechodzisz nawet najmniejsze przeziębienie smyku,
więc czemu doprowadziłeś się do takiego stanu?
Wyjął z kieszeni płaszcza fiolkę z niebieskim wywarem i
wylewając go na dłonie posmarował nim czoło, klatkę piersiową i plecy chłopaka.
Następnie wlał resztkę płynu do ust Seana, który po kilku minutach powoli
zaczął się wybudzać.
- Ojcze? – Wypowiedział cicho Sean widząc siedzącego przy
nim Bensona – To naprawdę ty?
- A jak myślisz? Zawiadomił mnie kupiec Edmund, gdzie powinienem
cię szukać. – Zaśmiał się lekko poirytowany mężczyzna – Huncwocie niemądry,
czemu się tu znalazłeś?
- Zerwał się most i rzeka przyniosła mnie aż do dolnego lasu
– tłumaczył się chłopak winnym głosem – Chciałem od razu wracać, ale wartownicy
mi nie pozwolili. Raz dałem radę uciec, ale znowu mnie złapali i tym razem
spięli łańcuchem. Później zjawił się ich panicz i powiedział, że już zawsze
będę więźniem w tym domu. Stwierdziłem, że lepiej będzie umrzeć niż wiecznie
tkwić w lochu.
- Naprawdę niemądre z ciebie dziecko – westchnął Gilbert
mierzwiąc włosy chłopakowi – Pomyślałeś jakbym się czuł gdybyś mnie zostawił?
Mam wyrodnego syna?
- Nie, nie o to mi chodziło – ożywił się Sean starając
sprostować swoje słowa – Bardzo za tobą tęskniłem tato, a myśl, że nie
zobaczyłbym już więcej ciebie i domu była nie do zniesienia. Od dziesięciu lat
jesteś moją jedyną rodziną, jak mógłbym cię opuścić?
- Przestań słodzić, bo to do ciebie nie pasuje – zaśmiał się
Benson wstając z łóżka – Zbieraj się. Wracamy do domu.
- Do-dobra – zgodził się posłusznie chłopak szybko
wyskakując z łóżka. Jednak zrobił to zbyt szybko, bo potężny zawrót głowy
powalił go na podłogę. – Ała.
- Oho. Widzę, że jednak nie możesz jeszcze chodzić – zauważył
Gilbert podnosząc chłopaka z podłogi – Chyba trzeba będzie cię nieść jak
za starych dobrych czasów smyku.
Nagle drzwi do pokoju się otworzyły i stanął w nich szatyn
ze wściekłą miną.
- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – Spytał podchodząc
bliżej młodzieniec – Odpowiadaj kiedy cię pytam!
- Jaki niegrzeczny – rzucił lekko się uśmiechając Benson.
Posadził na łóżku Seana i w mgnieniu oka zbliżył się do szatyna. –
Przyszedłem po mojego syna, Harrisonie.
- Skąd znasz moje imię? – Zdziwił się Eternis cofając z
doznanego szoku – Jak pokonałeś barierę domu?
- Ach, dom sam mnie wpuścił. Jest o wiele gościnniejszy niż
ty – odparł nieco poważniejszy Gilbert. Wytworzył z powietrza niewidzialny wir,
który unieruchomił Harrisona. Następnie podszedł do młodzieńca – odgarnął z
twarzy jego długie brązowe włosy. – Wyrosłeś przez te jedenaście lat młokosie.
Jednak nadal pozostałeś tym bezczelnym dzieciakiem jakiego pamiętam. Uwięziłeś
mojego Seana i przez ciebie mógł zginąć. Każde przeziębienie może go zabić. To
niezwykłe dziecko i trzeba o nie dbać.
- Ojcze, przestań – Sean podszedł do Gilberta i chwycił jego
dłoń – Nieważne co mi zrobił. Miał ku temu powód, a ja nie jestem bez winy. Źle
go potraktowałem cztery lata temu i ma prawo mnie nienawidzić. Wracajmy do
domu.
- To ten chłopak, o którym mi opowiadałeś? – Zdziwił się
Benson – I chcesz mi powiedzieć, że to właśnie przez niego miałeś wyrzuty
sumienia przez ostatnie cztery lata?
- Tak – przyznał się Sean spuszczając wzrok – Był drugą
osobą, jaką spotkałem oprócz ciebie.
- Rozumiem – zaśmiał się Gilbert – To wszystko wyjaśnia. Nie
potrafiłeś jeszcze nawiązywać kontaktu z innymi ludźmi. To zrozumiałe po
sześciu latach izolacji od reszty świata. Teraz jesteście kwita i nikt nikomu
nie jest już nic dłużny, prawda?
- Tak – zgodził się Harrison z furią w oczach – Prawda wuju.
Powietrze wokół zamarzło, a Harrison się uwolnił, posyłając
w stronę mężczyzny ostry sopel lodu.
- Jak widzisz nauczyłem się kilku przydatnych rzeczy od
naszego ostatniego spotkania – oznajmił nonszalancko Eternis – zostawiłeś mnie
na pastwę ojca. Nigdy ci tego nie wybaczę.
- Nie jesteś już małym chłopcem i powinieneś pogodzić się z
tym już dawno temu – pouczył szatyna Benson – Narzekasz, że zostawiłem cię na
pastwę ojca? To chyba normalne, że tak zrobiłem. Zajmowałem się tobą po śmierci
twojej matki, ale nie pisałem się na pełen etat w byciu niańką i głową
rodu. Postanowiłem się od tego uwolnić. Mogłeś postąpić podobnie.
- Ale ty jako jedyny potrafisz nawiązać kontakt ze
wszystkimi żywiołami i jako najsilniejszy członek rodu powinieneś go ochraniać!
– Tłumaczył młody Eternis w złości – Zdradziłeś swoją rodzinę!
- Nie zdradziłem – rzucił spokojnie Gilbert – Jedynie postanowiłem
żyć na wolności, a nie w ciągłym zamknięciu. Ty nadal możesz dokonać
wyboru, ale za swój brak zdecydowania winisz wszystkich wokół. Sam się
niewolisz wciąż polegając na innych.
- Ojcze – Wtrącił się Sean – Czuję zbliżającą się złą aurę.
- Tak, wiem. – zapewniał Benson – Czas na nas.
Nim Harrison się spostrzegł został sam w pokoju,
unieruchomiony wyrastającymi z podłogi gałęziami drzewa. Po kilku minutach w
pomieszczeniu zjawił się ojciec młodzieńca pałający wielką złością.
- Gdzie on jest! – Wrzasnął na syna paląc oplatające go
gałęzie – Gdzie!
- Uciekł – poinformował ojca skruszonym głosem –
Najprawdopodobniej ukrywa się w samym środku górnego lasu.
- Górny las? – Zdziwił się mężczyzna – Czyli, że przez te
wszystkie lata wodził mnie za nos, mieszkając tuż obok? To w jego stylu, ale
tym razem niech nie myśli, że się nie przygotowałem na ewentualną obławę na
niego. Jednak wszystko w swoim czasie. Dam mu jeszcze miesiąc wolności, niech
zna moją dobroć.
- Kiedy go złapiesz to co z nim zrobisz? – Spytał ciekawy
Harrison – Ojcze?
- Uczynię z niego głowę rodu oczywiście – zaśmiał się
złośliwie mężczyzna – Obejmie to tak znienawidzone stanowisko. Został wybrany
przez duchy przodków i nikt inny nie może objąć tego miejsca.
§
Gilbert niósł
nieprzytomnego Seana przez las. Chłopakowi wróciła gorączka, a temperatura
nie przestawała rosnąć. Kiedy doszli do chaty, położył go na ziemi, a sam
skupiwszy się na jednym punkcie sprawił, że ze studni zaczęła wylewać się woda.
Uformował z niej coś na kształt prostopadłościanu, po czym zmienił ją w
bryłę lodu. Od razu go rozkruszył i obłożył nim Seana, który zaczynał już
płytko oddychać.
- Trzymaj się Sean – odgarnął z troską grzywkę z czoła
chłopca – Wezwij moc Piscis[2] i
uzdrów się jak robiłeś to dotąd.
Ciało chłopca zaczęło promieniować błękitną poświatą, po
czym otoczyła go bańka wodna, która z czasem przybrała barwę czerwieni i znikła,
parując. Tym samym Sean pozbył się gorączki, ale nadal leżał nieprzytomny.
Gilbert wziął go na ręce i zaniósł do chaty.
Sean obudził się wczesnym rankiem lekko osłabiony, ale
wypoczęty. Przy swoim łóżku na stoliku znalazł dwie fiolki leku na wzmocnienie,
pozostawione uprzednio przez Gilberta, który teraz smacznie spał na swoim
hamaku, zawieszonym pomiędzy kominkiem, a jedną ze ścian chaty. Chłopiec uśmiechnął
się tylko ciesząc z powrotu do domu, po czym ruszył do łazienki nieco się
odświeżyć. Po drodze zgarnął kilka potrzebnych ziół z zielnika swojego
opiekuna, których zapach go odprężał. Wrzucił zioła do bali z gorącą wodą, a po
chwili sam tam wskoczył wygodnie się w niej układając. Kiedy skończył się myć,
wysuszył się i narzucił na siebie świeże ubranie. Dopiero teraz poczuł się
naprawdę dobrze. Zadowolony wybiegł z chaty i pognał w swoje ulubione
miejsce, którym była niewielka polanka z jeżynami i poziomkami. Kiedyś trafił
tu przypadkiem w drodze powrotnej z polowania. Miejsce to było najbardziej
nasłonecznione w całym ciemnym lesie. Nic dziwnego, że tak mocno przypadło
chłopcu do gustu. Sean położył się na miękkim mchu i przymykając oczy łapał
pierwsze promienie słońca, jakie prześwitywały spomiędzy gałęzi drzew. Dobiegający
go dźwięk płynącej wody z pobliskiego strumienia i zapach poziomek
wywoływały w nim spokój. Po chwili już drzemał, zapominając o bożym świecie.
Obudził się po kilku godzinach mocno wypoczęty, a tuż obok leżał skulony w kłębek
biały wilk. Zwierzę podniosło leniwie swój pysk i błękitnymi oczami spojrzało
na chłopca.
- Witaj Ravi – przywitał zwierzę z serdecznym uśmiechem –
Dawno mnie tu nie było. Miałem drobne problemy, ale ojciec mnie z nich uwolnił.
Gdyby nie on, to pewnie nadal tkwiłbym w lochu tamtego domu.
W zamyśleniu drapał wilka za uchem głupkowato się uśmiechając.
Zwierzę oparło pysk o kolano chłopca i przymknęło oczy delektując się
chwilą przyjemności. Sean spędził jeszcze około dwóch godzin na polanie, po
czym wewnętrznie wyciszony wrócił do chaty, gdzie czekał na niego Gilbert.
Mężczyzna nic nie mówił, a jedynie od czasu do czasu uważnie przyglądał się
chłopcu, badając jego stan. W ciszy zjedli kolację i bez zamienienia choćby
jednego słowa poszli spać.
C.D.N.
Więc to jest opowiadanie z elementami fantastyki (tak też myślałam czytając poprzednie opowiadanie). Ludzie mogący panować nad żywiołami. Pomysł całkiem banalny, ale wykonanie ciekawe. Rozdział czytało mi się przyjemnie i chciałabym więcej! :) Już lubię ojca chłopca ^^. Jakiś potężny człowiek władający wszystkimi czterema żywiołami oj, będzie się działo!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę weny!
Dziękuję za twoje komentarze, bo naprawdę podbudowują moją wartość pisarską. A co do Gilberta - to będziesz nieco zaskoczona :) .
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Hej,
OdpowiedzUsuńczyli jest władcą królestw, jak dobrze, że go uratował...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia