środa, 7 sierpnia 2013

Astrum Natale

    
    Obudziłam się rano i patrząc na kalendarz doświadczyłam małego zawieszenia. - Toż nastała środa - tak sobie stwierdziłam w duchu - Co ja zazwyczaj robię w ten dzień? Ach, no tak! 
Takim oto sposobem przypomniałam sobie, że najwyższy czas dodać kolejny rozdział Astrum Natale. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego akurat wrzucam posty tego dnia, ale jakoś tak wyszło.
Bardzo dziękuję za to, że odwiedzacie mojego bloga i komentujecie wstawiane posty. Cieszy mnie to wielce :) 



 III



Świtało, kiedy Sean wychodził z kolejnym zleceniem od Gilberta. Tym razem miał jedynie dostarczyć lek do wioski położonej niecały kilometr od lasu. Lekko zaspany ruszył w drogę, w duchu szczęśliwy, że tak mało ma dziś do roboty. Droga była niezbyt skomplikowana i szybko uwinął się z pracą. Pomachał jeszcze na pożegnanie kobiecie, której oddał fiolki z lekarstwem, po czym potruchtał z powrotem do lasu. Był kilka metrów od domu, kiedy zauważył pomarańczową poświatę za drzewami. Gryzący dym doszedł do jego nozdrzy i oczu wywołując łzy. Nagle wróciło to nieszczęsne uczucie z dzieciństwa, którego tak bardzo się wstydził. Strach sparaliżował jego ciało i drżąc wpatrywał się w płomienie trawiące chatę Gilberta. W głowie słyszał krzyki swojej matki i płacz młodszej siostrzyczki. Zakrywając dłonią oczy upadł na kolana, starając się jednocześnie uspokoić. W pewnym momencie poczuł na ramieniu ciepło dłoni. Przerażonym wzrokiem podążył za tym uczuciem i napotkał spojrzenie Gilberta.


- Wiem, że to dla ciebie trudne – zaczął spokojnym głosem mężczyzna, pomagając chłopcu dźwignąć się na nogi – ale musimy jak najszybciej się stąd wynosić. Nieoczekiwani goście, postanowili nas odwiedzić i nie skłamię, jeśli powiem, że są oni tu niemile widziani.


Sean milczał, bo strach odjął mu chwilowo mowę. Gilbert się nie namyślając podniósł chłopca i zarzucił sobie na ramię. Rozglądnął się czujnie, po czym ruszył w kierunku północnym, jednak ku jego zdziwieniu okazało się to niemożliwe. Niewidzialna bariera otaczała wszystko wokół chaty w odległości stu metrów.


- Jesteś mi potrzebny Sean – szepnął do chłopca lekko zdenerwowany – Musisz sforsować tę barierę. Wezwij któryś ze znaków, odpowiadający za takie rzeczy. Wiem, że potrafisz, tylko się skup. Jeśli tego nie zrobisz, to obaj będziemy mieli spory kłopot.


Sean spojrzał na mężczyznę nieprzytomnym wzrokiem, po czym zaczął coś mruczeć pod nosem. Z jego ciała zaczęła emanować bordowo-złota poświata, aż w końcu skupiła się ona jedynie w jego dłoniach.


- Orionie, władco tarczy i pogromco wszelkich barier – zaczął cicho przemawiać do źródła mocy – proszę cię byś zniszczył barierę przed nami, torując drogę do wolności.


Chłopiec przytknął dłonie do ściany bariery, która pociemniała i zaczęła pękać niczym warstwa szkła, aby po chwili całkowicie zniknąć. Energia się rozpłynęła, a Sean upadł na kolana ze zmęczenia. Gilbert w pośpiechu złapał chłopca w pasie i biegł z nim na rękach, czując na plecach wzrok ścigających. 


- Ech, ściągnął praktycznie wszystkich z rodziny – westchnął mężczyzna, unikając kolejnego pocisku z żywiołu natury – Dobrze wiem, że mi nie odpuścicie. Jednak ja także tego nie zrobię.


- Czy aby na pewno, mój drogi mały bracie? – Usłyszał przed sobą gruby głos, po czym zza drzew wyłonił się ciemnowłosy mężczyzna z blizną na lewym policzku i z płomieniem w dłoni. – Czemu uciekasz przed swym przeznaczeniem?


- Przeznaczeniem mówisz – zaśmiał się Gilbert przystając na chwilę – Wybrałem wolność, więc co w tym złego, że uciekam od ograniczeń? Nie jestem kimś kogo nie da się zastąpić. 


- Dobrze wiesz, że nie – wrzasnął mężczyzna, po czym cisnął płomieniem. Płomień podzielił się w locie i przybrał postać płonącej klatki, otaczając Gilberta i Seana. – Nie masz wyboru i musisz wrócić do domu, by objąć stanowisko głowy rodu.


- A co jeśli tego nie zrobię? – Wyśmiał go Gilbert – Co wówczas zrobisz Ardorze?


- Zmuszę cię do tego siłą – uśmiechnął się złowrogo mężczyzna, po czym stanął w płomieniach, które nic mu nie robiły. Sean wtulił się z przerażenia w ramię Gilberta. – Może powinienem podręczyć trochę tego młokosa przy tobie?


- Ani mi się waż go tykać! – Warknął Gilbert chowając za sobą chłopca – On nie ma z tym nic wspólnego.


- Czyżby?! – Powątpiewał Ardor – Skoro tak jest, to czemu wciąż masz go przy sobie? Więź jaka jest między wami jednoznacznie wskazuje na to, że jest dla ciebie ważny. Myślę, że jeśli będziemy mieć go pod kluczem, to ty będziesz potulnym chłopcem mały, głupi bracie.


- To nie tak – mruknął Sean nieprzytomnym głosem – Ojcze nie zważaj na mnie i uciekaj. Ja jedynie cię spowalniam. 


- Co ty pleciesz Sean – Zdziwił się Gilbert słowami chłopca – Jak niby miałbym cię zostawić.


- Uratowałeś mnie tamtego dnia – uśmiechnął się Sean ciepło, a zarazem ze smutkiem – Już dawno mogłem nie żyć, a dzięki tobie nadal tu jestem.


- Oprzytomniej! – Ryknął Gilbert uderzając chłopca w twarz – Ja niby mam dać ci umrzeć?! Niedoczekanie twoje! Te płomienie osłabiają nas obu, dlatego musimy się wydostać z tej klatki.


- Chciałbym tylko przypomnieć, że to nie będzie takie proste – poinformował ich Ardor – To trujący płomień. Płonie jedynie, gdy może czerpać magię z ofiary. Jednak kiedy ktoś zostanie oparzony, tak jak ty teraz bracie, wówczas pozbawia go przytomności.


Gilbert nieświadomie dotknął płomienia, a po chwili upadł na kolana powoli tracąc świadomość. Sean złapał go i próbował ocucić, jednak nic nie skutkowało.


- Ojcze, ojcze! – wołał mężczyznę lekko nim potrząsając – Otwórz oczy błagam! 


- To na nic dzieciaku – zaśmiał się Ardor, widząc panikę chłopca – Będzie nieprzytomny góra trzy dni. Pozwól, że zabiorę was ze sobą do domu.


- Nigdzie się nie wybieram – warknął Sean emanując bordowo-złotawą poświatą i nagle płomienna klatka rozpłynęła się w nicość. Łzy ciekły po policzkach chłopca z bólu jaki sprawiało mu utrzymanie bariery pomiędzy Ardorem a nim i Gilbertem. Z ledwością podniósł nieprzytomnego mężczyznę z ziemi i ciągnął w stronę przeciwną od Eternisa. Drogę niestety zagrodziła mu grupka ludzi o podobnej aurze co Ardor. – Odsuńcie się i dajcie mi przejść – poprosił ledwo wydobywając z siebie głos. Czuł jak powoli zaczynają opuszczać go siły. Pierwszy raz wywołał konstelację dwa razy i to na tak długo. 


- Co mamy robić? – Spytał jeden z grupy – Ardorze?


- Nic – zaśmiał się Ardor, widząc jak Sean powoli opada z sił – Mały zna całkiem ciekawe sztuczki, jednak jego obecna kondycja pokrzyżuje mu plany.


Po tych słowach chłopiec upadł nieprzytomny na ziemię dezaktywując jednocześnie stworzoną wcześniej barierę wokół Gilberta i niego. Ardor podszedł do nich i badawczo spojrzał na ciężko oddychającego Seana, a następnie przeniósł wzrok na brata. Nakazał wezwać konie, po czym wrzucił na grzbiet swojego Gilberta, a Harrisonowi polecił zrobić to samo z Seanem. Galopem udali się w kierunku doliny.

Był środek nocy, kiedy Sean otworzył oczy. Leżał na czymś miękkim, ale nie potrafił sprecyzować dokładnie na czym, bo otaczała go zewsząd ciemność. Trochę go to przeraziło. Nagle zaczął przypominać sobie sceny sprzed utraty przytomności, a skutkiem tego były płynące z oczu łzy. Zadrżał na samo wspomnienie płomieni trawiących jego dotychczasowy dom i zmarkotniał w myślach ganiąc się za paraliż, jaki go wtedy ogarnął ze strachu.


- Na nic się nie przydałem – szepnął posępnie – Jak zwykle jestem do niczego.


Martwił się o Gilberta. W głowie non stop przewijał się moment, jak mężczyzna upada na ziemię z zaskoczeniem, a zarazem lękiem w oczach. To nie był ten sam ojciec jakiego znał. Wtedy wydał się chłopcu kimś zupełnie innym, z osoby na ogół silnej stał się bezbronny i kruchy, niczym zranione zwierzę. Sean czuł się winny za ten stan. Może gdyby był choć odrobinę silniejszy, to byli by uciekli i teraz mieszkali w zupełnie innym miejscu i w spokoju, zamiast tkwić w niewoli rodu Eternis. 


- Apricus[1] – szepnął, a tuż przy nim pojawiła się niewielka kula światła kształtem przypominająca słońce. Pomieszczenie wypełnił jej blask, ukazując tym samym całą swoją okazałość. Okazało się, że chłopiec leży na ogromnym łożu z baldachimem, zajmującym większą część niewielkiego pokoju. Znajdowało się tu okno, tyle że zakratowane, i dwoje drzwi. Sean powoli dźwignął się z posłania i podszedł do pierwszych z nich. Okazały się być zamknięte na klucz. Westchnął tylko i ruszył do tych drugich, pociągnął za klamkę, a te ustąpiły odsłaniając przed nim, sporą jak dla niego, łazienkę. Był jeszcze osłabiony po użyciu zbyt wielkiej siły w starciu z bratem Gilberta, dosłownie czuł każdy mięsień. Zdziwił się jedynie tym, że ból mógł objąć miejsca, które zdawały się być jemu nieuchwytne. Z nadzieją rozejrzał się po łazience w poszukiwaniu niezakratowanego okna, jednakże nic takiego nie znalazł. Znajdowały się tam jedynie następne drzwi. Wątpił by były otwarte, ale zwolna ruszył w ich stronę. W międzyczasie mijał dość duże lustro i ku swemu zaskoczeniu, zauważył że nie ma na sobie swoich starych ubrań, a zamiast tego wisiała na nim dziwna tunika z wyhaftowanym na piersi jakimś herbem. Dotychczas nie zwrócił na to uwagi, a to był błąd, bo od razu stwierdził, iż w tym stroju wygląda, jak jakaś panna, a nie chłopiec. Do tego spostrzegł, że odrobinę wydłużyły mu się włosy i pojawiło się na nich czerwone pasemko, dość wyróżniające się na tle hebanowej czerni. Sprawdził drzwi – oczywiście były zamknięte – i zrezygnowany wrócił do łóżka. Długo myślał nad zmianami, jakie go objęły i nie mógł ich zrozumieć. Jakby tego było za mało, to jakaś nieopisywalna siła, nie pozwalała mu ściągnąć z siebie cudacznego ubranka. Sfrustrowany zamknął oczy i zasnął, zaś świetlna kulka zniknęła wraz z jego świadomością. Niedane mu było jednak zbyt długo spać, bo po chwili obudziło go głośne skrzypnięcie otwieranych drzwi. Przecierając oczy podniósł się do siadu i ziewnął przeciągle. Do pokoju wszedł Harrison z tacą jedzenia. Sean spojrzał na niego nieufnie lekko zlęknionym wzrokiem, co dało niemałą satysfakcję młodemu mężczyźnie.


- Czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie się znajduję? – Spytał niepewnie chłopiec zwracając wzrok na mężczyznę. – I czemu mam na sobie te fikuśne wdzianko?


- Znajdujesz się w swoim nowym domu maluszku – odparł z impertynenckim tonem Harrison, stawiając tacę w nogach łóżka. – A to tunika blokująca manę w twoim ciele. Dzięki temu nie możesz używać czarów.


- Czarów?! – Zdziwił się Sean stwierdzeniem mężczyzny – Chodzi o magiczne sztuczki?


- Nie próbuj się zgrywać młokosie – ostrzegł go brunet, po czym wskazał na tacę z jedzeniem – Ta taca, kiedy wrócę, ma być pusta.


- Nie mam apetytu – sapnął zmęczony chłopiec, patrząc w sufit, a raczej w baldachim nad łóżkiem – Może pan to zabrać z powrotem i oddać komuś innemu? W ten sposób nic się nie zmarnuje.


- Nie igraj ze mną – Harrison podszedł do Seana i przygwoździł go do posłania. – bo pożałujesz. Nie jestem żadnym służącym i tylko z dobrej woli przyniosłem ci to jedzenie, a ty teraz wszystko grzecznie zjesz, chyba że mam ci pomóc, wpychając zawartość tacy na siłę do gardła?


- I po co te nerwy? – Sean uwolnił się spod uścisku mężczyzny i wyprostował się w swoim siadzie lekko się uśmiechając dla złagodzenia atmosfery – Grzecznie odmówiłem posiłku i nawet zaproponowałem sposób jego spożytkowania. Nie widzę w tym żadnego problemu, więc czemu pan go widzi?


- Twój sposób mówienia naprawdę nie pasuje do przedstawiciela pospólstwa – zauważył Harrison – Do tego władasz dziwną mocą. Kim tak naprawdę jesteś?


- Nie powiem – Chłopiec obdarzył mężczyznę niewinnym uśmiechem, pokazując tym samym, że się go nie boi – Jestem przybłędą, którą zaopiekował się Gilbert i niech tak pozostanie.


- Ty mały – wycedził przez zęby wściekły Harrison – zobaczymy jak będziesz śpiewał po parodniowej głodówce.


- Zobaczymy – zgodził się Sean – Mam do pana jedno zasadnicze pytanie, w jakim stanie znajduje się ojciec, to znaczy Gilbert?


- Nie powiem – odgryzł się mężczyzna w jadowitym uśmieszku – teraz jesteśmy kwita.


- Kwita? Za co? – Zdziwił się chłopiec usłyszanymi słowami – To trochę nie fair.


- Nie fair? – Zadrwił Harrison – Ty pierwszy nie odpowiedziałeś na zadane przeze mnie pytanie i jeszcze pyskówki z twojej strony.


- Poniekąd odpowiedziałem na pana pytanie – wybąkał naburmuszony chłopiec – Jest pan mi obcy, więc czemu miałbym się przed kimś takim otwierać?


- Nieufny jesteś, co? – Wyśmiał go Harrison, wstając z łóżka i ruszając w stronę drzwi – Kiedy wrócę, taca ma lśnić czystością.


- A co się stanie, jeśli nie wykonam tego polecenia? – Sean rzucił mężczyźnie wyzywające spojrzenie – Co wtedy?


- Wtedy policzymy się inaczej – zaśmiał się mężczyzna opuszczając pokój – Wrócę za godzinę.


Sean opadł na poduszki wzdychając. Spojrzał na przyniesioną przez młodego Eternisa tacę, a po chwili odwrócił wzrok. Sam nie wiedział czego chce, ale naprawdę nie miał apetytu. Był zmęczony, ale nie głodny. Pomału zsunął się z łóżka i przestawił tacę na pobliski stolik, następnie wrócił na miejsce, by ponownie położyć się spać. Skulił się w kłębek i zamknął oczy, a po chwili już spał. Kiedy upłynął wyznaczony na posiłek czas, do pokoju wszedł Harrison. Od razu zauważył nietkniętą zawartość tacy spoczywającej na stoliku obok łóżka, na którym smacznie spał Sean.


- Ech, uparty dzieciak – mruknął pod nosem, siadając na skraju posłania. Taktownie odgarnął czarne kosmyki włosów z czoła chłopca i przyjrzał się jego twarzy. – Delikatne rysy, jak u jakiejś kruchej istoty, do tego to kościste ciało i dość niska postura. Niespotykana uroda, jak na kogoś z niższych sfer. Prędzej czy później dowiem się, kim tak naprawdę jesteś.


Nie budził już chłopca tylko zabrał tacę i wyszedł z pokoju.


§


Sean obudził się wczesnym rankiem. Od ponad trzech dni nic nie jadł. Był wyczerpany ciągłym przebywaniem w zamknięciu, a głód także dawał się we znaki. Strasznie się nudził i tęsknił za zabawami z Ravi w lesie, jak i za zapachem ziół i docinkami Gilberta. Fakt, był zwolennikiem ciszy i spokoju, ale nie pośród czterech, szarych i zimnych ścian. Bezczynność doprowadzała go do szału, dlatego dla zabicia czasu tworzył maleńkie punkciki światła na suficie i kształtował z nich znane mu konstelacje gwiazd, zgodnie z ich prawidłowym położeniem na niebie.


- Kasjopeja – szepnął w przestrzeń, kończąc wypowiedzianą konstelację – To teraz Orion.


Był czas, że miał ochotę płakać i nawet to robił, bo dość mocno martwił się o Gilberta, a koszmary nawiedzające go co noc w ogóle nie pomagały w ukojeniu nerwów. Bawiąc się kulkami światła zauważył, że aby je tworzyć nie potrzebuje wewnętrznej many, po prostu czerpał ją z otoczenia. W każdej chwili mógł ściągnąć z siebie śmieszną tunikę, jednak doszedł do wniosku, że jeśli to zrobi, to nie będzie miał nic na przebranie. Niemiłosiernie burczało mu w brzuchu i czuł, jak kurczy mu się żołądek. Leżał jedynie na podłodze, bo w pewnej chwili zdał sobie sprawę, że nie ma siły wstać. 


Zbliżał się wieczór, kiedy usłyszał szczęknięcie zamka w drzwiach. Do pokoju wszedł Harrison z jakimś młodym służącym, który niósł za nim tacę z jedzeniem. Chłopak postawił tacę na stole, po czym został odprawiony przez Eternisa gestem ręki. Kiedy zostali sami, mężczyzna nachylił się nad Seanem i dźgnął go swoim długim palcem w policzek.


- Żyjesz jeszcze? – Spytał nieco rozbawiony słabością chłopca – Widzę, że jeszcze się trzymasz.


- Ta – uśmiechnął się miernie Sean nie otwierając oczu – Bezczynność i zamknięcie mnie zabija.


- Nie dramatyzuj – Harrison dźwignął chłopca, jednocześnie dziwiąc się, że tak niewiele waży, i zaniósł go na łóżko. Tam odpowiednio ułożył poduszki, by czarnowłosy mógł przyjąć pozycję siedzącą, a gdy tak się stało, sięgnął do tacy po talerz z owsianką. – Wróćmy zatem do czynności, która rozpoczęła twoją karę. Zgłodniałeś wreszcie?


- Poniekąd – przyznał się przegrany Sean – Poniosłem klęskę w naszej drobnej potyczce. Winszuję wygranej, bo kapituluję.


- Coś się zrobił taki potulny, a gdzie twój ogień walki? – Zdziwił się Harrison, ale kiedy spojrzał w pozbawione blasku oczy chłopca, zrozumiał, że go złamał. – Zresztą nieważne.


- Czy Gilbert ma się dobrze? – Zapytał zmartwionym tonem czarnowłosy – Czemu nie mogę go zobaczyć?


Harrison nie chciał słuchać nieustannych pytań chłopca, dlatego w pewnym momencie wepchnął mu do buzi łyżkę z owsianką. Z początku Sean się wystraszył takim działaniem ze strony Eternisa, ale po chwili poddał się całkowicie, pozwalając się karmić.


- Widzisz, mówiłem, że zaczniesz jeść mi z ręki – zaśmiał się mężczyzna nie kryjąc swojego zadowolenia – Ale pomimo tak posłusznej postawy, wolę jednak kiedy jesteś tym pyskatym smarkaczem.


- Spytaj Gilberta, dlaczego nie dał mi umrzeć? – Odparł nieobecnym głosem Sean – Czemu muszę żyć, kiedy reszta nie żyje? Wtedy też mógł mnie zostawić i się ratować, więc czemu poświęcił swoje zdrowie, by mnie chronić? Jestem mu wdzięczny, ale nie rozumiem też jego zagrań.


- O czym ty bredzisz? – Harrison nie wiedział co ma myśleć – Nie cieszysz się z faktu, że Gilbert się tobą zaopiekował?


- Cieszę się, a jednocześnie i smucę – odpowiedział rozżalony chłopiec – Gdyby mnie nie poznał, to pewnie nadal byłby żył na wolności, bez jakichkolwiek zmartwień.

- Dziwny z ciebie dzieciak – westchnął z politowaniem mężczyzna czochrając włosy na głowie chłopca – Jutro zabiorę cię na spacer, może to pomoże ci odżyć. 


Sean spojrzał na niego bez wyrazu, a ten w odpowiedzi zabrał tacę i wyszedł z pokoju. 


§


Było wczesne popołudnie, kiedy Harrison wszedł do pokoju Seana wraz ze swoim sługą. Rudowłosy chłopak w rękach trzymał starannie złożone w kostkę świeże ubranie, niosąc je w stronę czarnowłosego położył je na skraju łóżka.


- Przebierz się w to – polecił Harrison chłopcu, jednocześnie odprawiając pomagiera – Zabieram cię na spacer po lesie obok domu i mam nadzieję, że będziesz grzeczny.


- Obiecuję nie sprawiać problemów - dał słowo Sean. 
Zdejmując z siebie błękitną tunikę obnażył swój drobny tors. Nim jeszcze zdążył nałożyć na siebie koszulkę, na lewym ramieniu chłopca mężczyzna dostrzegł ciekawy tatuaż.


- Co to za symbol? – Spytał w zainteresowaniu – Okrąg przecięty łukiem, co oznacza ten znak?


- To księżyc we wszystkich fazach – poinformował go Sean, poprawiając zmierzwione włosy. – Jestem gotów do wyjścia.


- Nie do końca – zatrzymał go Harrison, po czym bez słowa założył chłopcu na przedramię dziwnie wyglądającą bransoletę, która przywarła do jego ciała niczym przyspawana do skóry. – Teraz możemy już iść.


- Co to jest? – Sean z przerażeniem wpatrywał się w ozdobę na swoim ręku – Będę mógł to później zdjąć?


- Obawiam się, że nie – Młody Eternis w ogóle nie ukrywał swojego zadowolenia – Od dziś możesz wychodzić na zewnątrz, pod warunkiem, że będziesz trzymał się granic posesji mojego rodu. Jeśli tak się jednak stanie, że złamiesz nakaz, wówczas odczujesz tego bolesne skutki.


- Jakie? – Chłopiec był nieco ciekaw konsekwencji – Co się wtedy stanie?


- Bransoleta sprawi ci ból i odbierze większość sił – wyjaśnił mu Harrison – Radziłbym jednak nie próbować ucieczki.

- Rozumiem – westchnął Sean – Jestem oficjalnym więźniem tego rodu, a moim więzieniem jest terytorium do niego przynależne. 


- Nie jesteś taki głupi na jakiego wyglądasz – pochwalił go z przekąsem mężczyzna – To kolejny powód, by nie zaliczać cię do pospólstwa.


Sean nic nie powiedział, a jedynie w milczeniu podążał za mężczyzną. Obiecał nie sprawiać problemów i zamierzał dotrzymać słowa.

Nim dotarli na zewnątrz przeszli niemal że cały dom. Sean w skupieniu starał się zapamiętać każdy skrawek mijanych korytarzy i pokoi. Nie chciał się zgubić w drodze powrotnej. Kiedy przekroczył próg ostatniego pomieszczenia, jego oczom ukazał się widok, za którym tak bardzo tęsknił. Nieco się zapominając ożywiony wybiegł pomiędzy drzewa i chłonął dźwięki lasu i jego zapachy. Nagle znieruchomiał, wyczuwając znajomą mu aurę. Uśmiechnął się szeroko na to uczucie.


- Ravi! – Zawołał ucieszony widokiem białej wilczycy o błękitnych oczach – Tak bardzo tęskniłem. Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?


Zwierzę spojrzało na chłopca, a po chwili z nieukrywaną wrogością wskoczyła pomiędzy niego a Eternisa. Sean nie wiedział, jak powinien się zachować, bo ewidentnie wilk chciał go chronić, za to Harrison nie miał takiego zmartwienia i od razu cisnął w kierunku Ravi sopel lodu. 


- Nie! – Krzyknął rozpaczliwie Sean zasłaniając zwierzę własnym ciałem. Sople o dziwo trafiły w ścianę z ziemi, która wyrosła tuż przed chłopcem i wilkiem. – Proszę nie krzywdź jej.


- Musi dla ciebie wiele znaczyć – stwierdził Harrison lekko zaskoczony obiegiem zdarzeń – Białe wilki to rzadkość, tym bardziej emanujące złotą poświatą i manipulujące żywiołami natury. Ukaż swą prawdziwą postać, zamiast chować się pod przebraniem psa.


- Nie psa, a wilka – usłyszeli dźwięczny głos, a zwierzę przeobraziło się w srebrnowłosą dziewczynę o kryształowo-błękitnych oczach. Odziana była w śnieżno-białą sukienkę ze złotym symbolem, jaki Sean miał wytatuowany na ramieniu. – Jestem Ravi.


- Ravi?! – Sean zaniemówił z doznanego szoku – Jak? Ty…


- Wybacz Gwiazdko – pogłaskała delikatnie policzek chłopca z bijącym ciepłem wyrazem twarzy – Chciałam powiedzieć ci to wcześniej, ale zasady mi to uniemożliwiały. Prawidłowo powinieneś poznać prawdę dopiero po ukończeniu pełnoletniości, a w tym świecie aby to spełnić musisz mieć dwadzieścia jeden lat. Moim zadaniem jest cię chronić przed ludźmi chcącymi wykorzystać twoją dobroć. Eternisowie należą do grona takich osób.


- A ojciec? – Wtrącił smutnie Sean – On także jest członkiem tego rodu, a mimo tego zaopiekował się mną i nie chciał niczego w zamian.


- Gilbert to porządny człowiek – przyznała Ravi – Wasze przeznaczenia spotkały się w dniu, kiedy obaj byliście samotni. Myślę, że to dobrze, bo wychował cię na wspaniałego młodzieńca. A teraz czas cię stąd zabrać.


- Nie mogę – rzucił Sean się cofając.


- Ależ oczywiście, że możesz – stwierdziła dziewczyna, po czym chwyciła dłoń chłopca i pociągnęła za sobą. Migiem minęli odstęp dzielący ich do granicy z górnym lasem. Kiedy przekroczyli obręb terytorium należnego do Eternisów, bransoleta na przedramieniu Seana zaczęła go parzyć, a ból rozprzestrzenił się na całe ciało jednocześnie wysysając z niego siły. Czarnowłosy zwijał się z bólu i dygotał od napadających go drgawek. – Gwiazdko?


- To dlatego mówiłem… - załkał cicho powoli tracąc przytomność - …


- Gwiazdko? Gwiazdko! – Nawoływała go Ravi, tuląc do siebie. – Trzymaj się szkrabie.


- Przynieś go do mnie na ziemię Eternisów – polecił Harrison, zjawiając się na skraju granicy – Wtedy oszczędzisz mu cierpienia i zacznie wracać do normy.


- Skąd ta pewność? – Ravi podejrzliwie spoglądała na mężczyznę – Mam ci wierzyć?


- Nie masz wyjścia – odparł nonszalancko Harrison – Od decyzji, jaką podejmiesz zależy zdrowie tego dzieciaka, i jak?


- Dobra – zgodziła się nieufnie dziewczyna, po czym jednym susem, z Seanem na rękach, pokonała dystans dzielący ją do mężczyzny. Odetchnęła z ulgą, gdy ciałem chłopca przestały targać drgawki i zaczął normalnie oddychać. – Nie znaczy to jednak, że ci zaufam.


- Nawet na to nie liczyłem – odparł Eternis z przekąsem, zabierając chłopca z jej rąk – Pozwól, że go sobie wezmę. Dopóki jest na terenie mojego rodu należy do nas.


- Nie traktuj Gwiazdki na równi z rzeczą – ostrzegła go poważnym tonem – a bynajmniej nie jako kaganiec dla Gilberta. Nie sądzicie chyba, że te wasze czary na długo zatrzymają tego szkraba? On nie musi posuwać się do tych tanich sztuczek, by udowodnić swą wartość. Non stop rośnie w siłę, a kiedy całkowicie się przebudzi, wówczas pożałujesz, że go skrzywdziłeś. 


Po tych słowach Ravi rozpłynęła się we mgle, pozostawiając chłopca z Eternisem. Mężczyzna nie biorąc sobie ostrzeżenia dziewczyny do serca, zaniósł Seana do jego pokoju. Nie bawił się w delikatność i od razu rzucił nieprzytomnego na posłanie, wywołując tym jęknięcie bólu czarnowłosego. Zmierzył chłopca czujnym wzrokiem, po czym śmiejąc się opuścił pokój.

C.D.N.


[1] Apricus, aprici łacińskie słowo oznaczające światło słoneczne

1 komentarz:

  1. Hej,
    nie lubię Harrsona, traktuje Seana jakby był nikim, mam nadzieje, że słowa Ravi o tym że rośnie w siłę, się sprawdzą i Harrison pożałuje, że go skrzywdził...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń