środa, 31 lipca 2013

Astrum Natale


II

    Pora deszczowa minęła dość szybko, pozostawiając po sobie jedynie grząskie, błotniste drogi i podniesiony poziom wody w rzekach i jeziorach. Sean wracał właśnie z pobliskiej wioski, w której mieszkała prosząca o lek dla córki pewna kobieta. Chłopak zaniósł jej pewien specyfik, który przyrządził jego ojciec. Lubił to zajęcie, bo dzięki temu mógł spotkać wielu ciekawych ludzi. A przez ostatnie cztery lata mieli dużo zleceń. Przechodził właśnie przez most nad rzeką. Był trochę sceptyczny co do konstrukcji, bo przypominał on raczej kładkę. Ledwie zrobił kilka ostrożnych kroków, gdy niesiony prądem rzeki konar drzewa roztrzaskał most z wielkim impetem. Sean nim się spostrzegł, był już w wodzie. Prąd był zbyt silny i chłopak pomimo wielu prób nie był w stanie dotrzeć do któregokolwiek brzegu. Woda poniosła go do wodospadu, który zrzucił go wprost do doliny. Zmęczony, resztkami sił wyszedł na brzeg i boleśnie odkrztuszał z płuc wodę. Po chwili odpoczynku rozejrzał się wokoło.


- No świetnie – mruknął w złości – Zaniosło mnie aż do dolnego lasu. Wygląda na to, że czeka mnie długa droga do domu.


- Bez pozwolenia wkroczyłeś na ziemie rodu Eternis. Kim jesteś i skąd się tu wziąłeś! – Usłyszał za sobą męski głos. Odwrócił się i zobaczył pięcioro uzbrojonych po zęby ludzi. – Odpowiadaj intruzie.


- Spokojnie panowie – starał się załagodzić sytuację chłopak – Most na górnej rzece się zerwał i prąd przyniósł mnie, aż tutaj. Niczego stąd nie chcę. Pragnę jedynie wrócić do domu. Zaraz mnie tu nie będzie.


- Rozkazem naszego pana, każdy intruz z górnej części lasu ma zostać schwytany – wyrecytował jeden z wartowników – Dlatego mocą nadaną nam przez dziedzica rodu Eternis zostajesz zatrzymany, dzieciaku.


- Hej, panowie dojdźmy do jakiegoś porozumienia – starał się dotrzeć do mężczyzn, jednak nic nie skutkowało – Widzę, że nic to nie da. W takim razie pozostaje mi tylko brać nogi za pas. Żegnam.


- Brać go! – wrzasnął jeden z wartowników biegiem puszczając się za chłopakiem. Sean zwinnie pokonywał las, aż dotarł do wodospadu. Rzucił okiem w górę na skały i bez zastanowienia zaczął wspinaczkę. Był w połowie drogi, kiedy poczuł ukłucie w kark. Trzymając się mocno jedną ręką za wypustkę w skale, drugą sięgnął do bolącego miejsca. Natrafił na cieniutką igiełkę, którą zdecydowanym pociągnięciem wyrwał z szyi.


- Wywar z opium? – Stwierdził wąchając igiełkę – Cholera, nie dobrze. Jest naprawdę źle.


Powoli zaczął opadać z sił, ale nie poddając się piął się nadal w górę. Więcej igieł wbiło się w jego ciało i kiedy był już prawie u szczytu stracił przytomność i spadł wprost do rzeki. Wartownicy wyłowili nieprzytomnego chłopaka i zanieśli do lochu mieszczącego się w dworze rodu Eternis.

Obudził się lekko zdezorientowany w małym ciemnawym pomieszczeniu. Leżał na słomianej macie, która od dawna przesiąkła panującą w pomieszczeniu wilgocią.


- Gdzie ja jestem? – Wyszeptał z wolna się rozglądając – Chyba wpadłem w niezłe bagno.


- Hej, młody – Usłyszał z naprzeciwka – obudziłeś się już?


- Tak – mruknął chłopak w odpowiedzi – A kto pyta?


- Jestem Edmund z południowej wsi – Przedstawił się brodaty mężczyzna siedzący w celi naprzeciw – Ty jesteś Sean, syn znachora Gilberta, prawda? Zeszłej zimy, przynosiłeś zioła na chorobę mojej żony.


- Ach, pamiętam – uśmiechnął się Sean, widząc znajomą twarz – Pan jest sprzedawcą, co nie? Wie pan może, po co nas tu więżą?


- Sam do końca nie wiem – odparł smutno brodacz – Ale chyba kogoś szukają. Ponoć trwa to już cztery lata.


- A ile zamierzają nas tu trzymać? Muszę wracać do ojca, bo sam nie da sobie rady ze wszystkimi zleceniami. – narzekał Sean – Długo byłem nieprzytomny?


- Spałeś równo dwa dni chłopcze – poinformował go brodacz – Bałem się, że może nie żyjesz.


- Aż dwa dni? – Zszokował się chłopak – Matko, ten środek musiał być mocno skoncentrowany, że dał mi takiego kopa. Ojciec pewnie się martwi.


- Ponoć jutro wraca młody panicz i wtedy nas wypuszczą – odrzekł brodacz z nadzieją w głosie – Trzeba jedynie poczekać.


- Nie mam na to czasu – rzucił chłopak badając swoją celę – Muszę wracać do ojca.


Sean wziął stojące pod ścianą wiadro i leżącą pod matą deskę. Z tych przedmiotów stworzył małą dźwignię, którą bez problemu podważył zawiasy w drzwiach celi. Chciał pomóc też brodaczowi, ale ten się na to nie zgodził, dlatego uciekł sam. Po cichu przemykał się niezauważenie pomiędzy krętymi korytarzami, aż w końcu udało mu się wyjść na zewnątrz. Odżył czując w nozdrzach znajomy zapach lasu. Nie zwlekał tylko ruszył w stronę wodospadu. Kiedy dotarł na miejsce, dokładnie się rozejrzał, sprawdzając czy teren jest czysty. Powoli potruchtał pod ścianę skalną i ponownie zaczął swoją wspinaczkę. Tym razem nikt mu nie przeszkodził i bezpiecznie dotarł na górę. Był w trakcie otrzepywania ubrania, gdy ktoś zastąpił mu drogę. Byli to ci sami wartownicy, co dwa dni temu.


- Sprytny z ciebie dzieciak – pochwalił go jeden z mężczyzn, skinieniem nakazując otoczyć chłopaka – Jesteś pierwszym, któremu udało się uciec z lochu, ale łatwo było się domyślić dokąd się udasz.


- Panowie – zaczął ostrożnie Sean – muszę wracać do domu. Mój ojciec się martwi.


- Niestety nie możemy cię puścić dopóki nie spotkasz się z młodym panem – rzucił jeden z wartowników, powoli odcinając mu drogę ucieczki. Jedyne co mu pozostało to skok do rzeki. – Wykonujemy jedynie swoją pracę.


- Wasz pan nie dowiedziałby się, gdybyście mnie wypuścili – negocjował chłopak – Z reguły nie zapuszczam się w tę część lasu. Rzeka przyniosła mnie z głębi.


- Gadaj zdrów, dzieciaku – zaśmiał się jeden z mężczyzn wykonując jakiś dziwny znak. Nagle Seana złapało dwóch z wartowników, a trzeci odchylił w tył głowę chłopaka i zmusił do otwarcia ust. Kolejny z nich wlał mu do gardła wino zmieszane z wywarem nasennym. Chłopak z początku walczył, ale siła mężczyzn zmusiła go do kapitulacji. Po kilku minutach środek zaczął działać i Sean ponownie odleciał do świata snów.


Obudził się z potwornym bólem głowy, który wywołało wino. Leżał chwilę z zamkniętymi oczami, aż w końcu postanowił je otworzyć. Powoli podniósł się do siadu, łapiąc się za bolącą głowę. Na nodze poczuł łańcuch, łączący się ze ścianą. Ta sytuacja go przerosła i przybity podkulił pod siebie kolana, chowając w nie twarz. Był głodny i zmęczony, a do tego tęsknił za Gilbertem Bensonem. Nagle usłyszał trzask zamka drzwi celi i jego oczom ukazał się odziany w zdobne szaty młody mężczyzna, który badawczo mu się przyglądał. Sean cierpliwie przeczekał ten czas. Przyglądający mu się szatyn przykucnął i chwytając za podbródek chłopaka obejrzał jego twarz. 


- W końcu cię znalazłem – uśmiechnął się z zadowolenia, klepiąc policzek chłopaka – Mówiłem, że cię dorwę.


- Jeśli można spytać – zaczął ostrożnie Sean, nie wiedząc o co chodzi – My się znamy? Bo ja jakoś pana nie kojarzę. Wpadłem do rzeki, której prąd mnie tu przyniósł. Normalnie to się nie zapuszczam w te strony.


- Nie kojarzysz mnie? Mnie? – Zszokował się szatyn – Śmiałeś o mnie zapomnieć, po tym wszystkim co powiedziałeś? Cztery lata cię szukałem, wiesz?


- Nie rozumiem tylko po co? – Rzucił spokojnie Sean – Skoro i tak pana nie znam. Jeśli jakoś uraziłem, to przepraszam. Cztery lata temu byłem dość niesfornym dzieckiem i dopiero zaczynałem współegzystować z innymi ludźmi. 


- Niesforne dziecko to mało powiedziane – warknął mężczyzna – Ty mnie znieważyłeś kilkakrotnie nieodpowiednim słownictwem. Spotkaliśmy się na polanie, przy wodospadzie.


- Pan jest tym chłopakiem co spadł z konia? – Zdziwił się Sean na chwilę dębiejąc – Kurczę to trochę wyjaśnia, ale myślę, że rozpamiętywanie tego przez tak długi okres jest trochę dziecinny. Bez urazy, dobrze? Wtedy zapuściłem się w te strony pierwszy i ostatni raz. Ojciec dał mi niezłą burę za nie posłuchanie jego zakazu. A propos ojca, to pewnie się martwi. Kiedy mnie pan wypuści?


- Pytasz kiedy? – zaśmiał się szatyn – Nigdy. Teraz należysz do mnie, nieznośny dzieciaku.


- To niesprawiedliwe! – Krzyknął w proteście Sean – wtedy miałem dwanaście lat. Muszę wrócić do ojca! Wtedy panu pomogłem i opatrzyłem rany. Czemu pan mi to robi?


- Za karę – odparł nonszalancko mężczyzna zadowolony z przejęcia chłopaka – To będzie dla ciebie nauczką, by z szacunkiem zwracać się do wyższych stanem.


- Nie obchodzą mnie takie rzeczy jak stan czy ranga – jęknął chłopak na dotkliwy ból w skroni – Liczy się żywe stworzenie. Gdybym cztery lata temu patrzył na stan, to wedle zasad etykiety powinienem pozostawić pana w diabły? Etykieta prawi, iż prości ludzie nie mogą zbliżać się do osób o szlachetnej krwi. Może lepiej byłoby dla mnie gdybym jednak panu nie pomógł i pozwolił wykrwawić się na śmierć. Miałbym teraz święty spokój.


- Jesteś zuchwały – zarzucił mu mężczyzna policzkując – Znaj swoje miejsce. Przedstaw się!


- Nie – rzucił spokojnie chłopak z aroganckim spojrzeniem – Jestem jedynie więźniem, więc po co panu znać moje imię? Przesądził pan o moim losie, więc dalsza rozmowa chyba nie ma sensu. Finita est comoedia[1].


- Ty nie jesteś zwykłym dzieciakiem z pospólstwa – zauważył szatyn – Znasz etykietę i posługujesz się łaciną. Do tego jeszcze ten nietypowy wygląd. Czarne jak smoła włosy, jasna cera i lazurowe oczy. 


Sean odwrócił wzrok i milczał, dając tym do zrozumienia, że całkowicie skończył rozmowę. Swoim zachowaniem jedynie wzniecał złość w mężczyźnie, który gwałtownie się podniósł i ruszył do drzwi.


- Nie chcesz ze mną rozmawiać? Dobra – wycedził przez zęby mężczyzna siląc się na spokojny ton – W takim razie posiedź tu trochę. Może czas tu spędzony doda ci rozumu.


Szatyn wyszedł z celi zatrzaskując za sobą okratowane drzwi, pozostawiając w niej samego chłopaka. Sean położył się na macie ze słomy i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Zbliżała się noc, a kiedy przez małe okienko zaczęły do ciemnego pomieszczenia przenikać promienie światła księżyca, chłopak zamykając oczy zaczął śpiewać cicho:


Twinkle, twinkle, little star,
How I wonder what you are.
Up above the world so high,
Like a diamond in the sky.



§

            Stał w płomieniach, a wokół leżały ciała zabitych członków jego rodziny. Z płomieni zaczęli kolejno wychodzić zabójcy z zakrwawionymi nożami w rękach. – Dołącz do nich – powtarzali co i rusz się zbliżając…

- Nie! – zerwał się z krzykiem cały zlany potem. Był osłabiony i miał wysoką gorączkę.  Skulił się w kłębek i lekko drżał z zimna, jakie niosła za sobą wilgoć. Dawno nie miał tego koszmaru, który nawiedzał go dość często do dwunastego roku życia. Prawie już o nim zapomniał, ale sen nie dał o sobie nie pamiętać. Pod drzwiami celi stała kolejna taca z nie tkniętym posiłkiem. Od trzech dni w ogóle nic nie jadł i nie pił, czym jeszcze bardziej osłabił swój organizm. Wraz z nastaniem świtu do celi chłopaka wszedł dziedzic rodu Eternis. Sean nieprzytomny leżał na macie drżąc z wysokiej temperatury ciała.


- Nie jesz, nie pijesz – westchnął z rezygnacją w głosie mężczyzna – i śmiesz jeszcze chorować.

Odpiął łańcuch i biorąc chłopaka na ręce wyniósł z celi.


§

W tym samym czasie Gilbert Benson stanął na skraju skały przy wodospadzie. Przymknął oczy, biorąc głęboki wdech, po czym jakby nigdy nic zeskoczył ze skarpy lądując lekko na miękkiej trawie polany dolnego lasu. 


- Nie sądziłem, że tak wcześnie tu wrócę – westchnął powalając na ziemię silnym podmuchem wiatru pięciu wartowników. Uśmiechnął się pod nosem kierując w stronę rezydencji rodziny Eternis – Będzie się musiał grubo tłumaczyć, dlaczego tu trafił pomimo zakazu.

Krótką chwilę zajęło mu pokonanie dystansu dzielącego go do domu Eternisów. Kiedy dotarł na miejsce, zamknięta dotąd brama szeroko się otworzyła.


- A jednak – zaśmiał się Benson na ten widok – Dwór jednak pamięta.


Mężczyzna bez wahania przekroczył barierę domu. Posłał lekki podmuch wiatru by odszukać Seana. Po chwili znał jego położenie.


- Niemądry dzieciak – sapnął idąc ku północnej części domu – Żeby dać się rozłożyć chorobie.


Podskoczył nieco, a utworzony pod jego nogami wir powietrza zaniósł go wprost pod okno pokoju, w którym leżał nieprzytomny Sean. Gilbert machnął palcem wskazującym otwierając okno. Wszedł na parapet, a stamtąd zeskoczył na podłogę w pomieszczeniu. Powoli zbliżył się do łóżka i wbił wzrok w klatkę piersiową nieprzytomnego chłopaka. 


- Widzę, że cierpisz – szepnął siadając na skraju posłania – Przecież wiesz, jak ciężko przechodzisz nawet najmniejsze przeziębienie smyku, więc czemu doprowadziłeś się do takiego stanu?


Wyjął z kieszeni płaszcza fiolkę z niebieskim wywarem i wylewając go na dłonie posmarował nim czoło, klatkę piersiową i plecy chłopaka. Następnie wlał resztkę płynu do ust Seana, który po kilku minutach powoli zaczął się wybudzać.


- Ojcze? – Wypowiedział cicho Sean widząc siedzącego przy nim Bensona – To naprawdę ty?


- A jak myślisz? Zawiadomił mnie kupiec Edmund, gdzie powinienem cię szukać. – Zaśmiał się lekko poirytowany mężczyzna – Huncwocie niemądry, czemu się tu znalazłeś?


- Zerwał się most i rzeka przyniosła mnie aż do dolnego lasu – tłumaczył się chłopak winnym głosem – Chciałem od razu wracać, ale wartownicy mi nie pozwolili. Raz dałem radę uciec, ale znowu mnie złapali i tym razem spięli łańcuchem. Później zjawił się ich panicz i powiedział, że już zawsze będę więźniem w tym domu. Stwierdziłem, że lepiej będzie umrzeć niż wiecznie tkwić w lochu.


- Naprawdę niemądre z ciebie dziecko – westchnął Gilbert mierzwiąc włosy chłopakowi – Pomyślałeś jakbym się czuł gdybyś mnie zostawił? Mam wyrodnego syna?


- Nie, nie o to mi chodziło – ożywił się Sean starając sprostować swoje słowa – Bardzo za tobą tęskniłem tato, a myśl, że nie zobaczyłbym już więcej ciebie i domu była nie do zniesienia. Od dziesięciu lat jesteś moją jedyną rodziną, jak mógłbym cię opuścić?


- Przestań słodzić, bo to do ciebie nie pasuje – zaśmiał się Benson wstając z łóżka – Zbieraj się. Wracamy do domu.


- Do-dobra – zgodził się posłusznie chłopak szybko wyskakując z łóżka. Jednak zrobił to zbyt szybko, bo potężny zawrót głowy powalił go na podłogę. – Ała.


- Oho. Widzę, że jednak nie możesz jeszcze chodzić – zauważył Gilbert podnosząc chłopaka z podłogi – Chyba trzeba będzie cię nieść jak za starych dobrych czasów smyku.


Nagle drzwi do pokoju się otworzyły i stanął w nich szatyn ze wściekłą miną. 


- Kim jesteś i co robisz w moim domu? – Spytał podchodząc bliżej młodzieniec – Odpowiadaj kiedy cię pytam!


- Jaki niegrzeczny – rzucił lekko się uśmiechając Benson. Posadził na łóżku Seana i w mgnieniu oka zbliżył się do szatyna. – Przyszedłem po mojego syna, Harrisonie. 


- Skąd znasz moje imię? – Zdziwił się Eternis cofając z doznanego szoku – Jak pokonałeś barierę domu?


- Ach, dom sam mnie wpuścił. Jest o wiele gościnniejszy niż ty – odparł nieco poważniejszy Gilbert. Wytworzył z powietrza niewidzialny wir, który unieruchomił Harrisona. Następnie podszedł do młodzieńca – odgarnął z twarzy jego długie brązowe włosy. – Wyrosłeś przez te jedenaście lat młokosie. Jednak nadal pozostałeś tym bezczelnym dzieciakiem jakiego pamiętam. Uwięziłeś mojego Seana i przez ciebie mógł zginąć. Każde przeziębienie może go zabić. To niezwykłe dziecko i trzeba o nie dbać. 


- Ojcze, przestań – Sean podszedł do Gilberta i chwycił jego dłoń – Nieważne co mi zrobił. Miał ku temu powód, a ja nie jestem bez winy. Źle go potraktowałem cztery lata temu i ma prawo mnie nienawidzić. Wracajmy do domu.


- To ten chłopak, o którym mi opowiadałeś? – Zdziwił się Benson – I chcesz mi powiedzieć, że to właśnie przez niego miałeś wyrzuty sumienia przez ostatnie cztery lata?


- Tak – przyznał się Sean spuszczając wzrok – Był drugą osobą, jaką spotkałem oprócz ciebie.


- Rozumiem – zaśmiał się Gilbert – To wszystko wyjaśnia. Nie potrafiłeś jeszcze nawiązywać kontaktu z innymi ludźmi. To zrozumiałe po sześciu latach izolacji od reszty świata. Teraz jesteście kwita i nikt nikomu nie jest już nic dłużny, prawda?


- Tak – zgodził się Harrison z furią w oczach – Prawda wuju.

Powietrze wokół zamarzło, a Harrison się uwolnił, posyłając w stronę mężczyzny ostry sopel lodu.


- Jak widzisz nauczyłem się kilku przydatnych rzeczy od naszego ostatniego spotkania – oznajmił nonszalancko Eternis – zostawiłeś mnie na pastwę ojca. Nigdy ci tego nie wybaczę. 


- Nie jesteś już małym chłopcem i powinieneś pogodzić się z tym już dawno temu – pouczył szatyna Benson – Narzekasz, że zostawiłem cię na pastwę ojca? To chyba normalne, że tak zrobiłem. Zajmowałem się tobą po śmierci twojej matki, ale nie pisałem się na pełen etat w byciu niańką i głową rodu. Postanowiłem się od tego uwolnić. Mogłeś postąpić podobnie.


- Ale ty jako jedyny potrafisz nawiązać kontakt ze wszystkimi żywiołami i jako najsilniejszy członek rodu powinieneś go ochraniać! – Tłumaczył młody Eternis w złości – Zdradziłeś swoją rodzinę!


- Nie zdradziłem – rzucił spokojnie Gilbert – Jedynie postanowiłem żyć na wolności, a nie w ciągłym zamknięciu. Ty nadal możesz dokonać wyboru, ale za swój brak zdecydowania winisz wszystkich wokół. Sam się niewolisz wciąż polegając na innych.


- Ojcze – Wtrącił się Sean – Czuję zbliżającą się złą aurę.


- Tak, wiem. – zapewniał Benson – Czas na nas.


Nim Harrison się spostrzegł został sam w pokoju, unieruchomiony wyrastającymi z podłogi gałęziami drzewa. Po kilku minutach w pomieszczeniu zjawił się ojciec młodzieńca pałający wielką złością.


- Gdzie on jest! – Wrzasnął na syna paląc oplatające go gałęzie – Gdzie!


- Uciekł – poinformował ojca skruszonym głosem – Najprawdopodobniej ukrywa się w samym środku górnego lasu.


- Górny las? – Zdziwił się mężczyzna – Czyli, że przez te wszystkie lata wodził mnie za nos, mieszkając tuż obok? To w jego stylu, ale tym razem niech nie myśli, że się nie przygotowałem na ewentualną obławę na niego. Jednak wszystko w swoim czasie. Dam mu jeszcze miesiąc wolności, niech zna moją dobroć.


- Kiedy go złapiesz to co z nim zrobisz? – Spytał ciekawy Harrison – Ojcze?


- Uczynię z niego głowę rodu oczywiście – zaśmiał się złośliwie mężczyzna – Obejmie to tak znienawidzone stanowisko. Został wybrany przez duchy przodków i nikt inny nie może objąć tego miejsca. 


§

Gilbert niósł nieprzytomnego Seana przez las. Chłopakowi wróciła gorączka, a temperatura nie przestawała rosnąć. Kiedy doszli do chaty, położył go na ziemi, a sam skupiwszy się na jednym punkcie sprawił, że ze studni zaczęła wylewać się woda. Uformował z niej coś na kształt prostopadłościanu, po czym zmienił ją w bryłę lodu. Od razu go rozkruszył i obłożył nim Seana, który zaczynał już płytko oddychać.


- Trzymaj się Sean – odgarnął z troską grzywkę z czoła chłopca – Wezwij moc Piscis[2] i uzdrów się jak robiłeś to dotąd. 

Ciało chłopca zaczęło promieniować błękitną poświatą, po czym otoczyła go bańka wodna, która z czasem przybrała barwę czerwieni i znikła, parując. Tym samym Sean pozbył się gorączki, ale nadal leżał nieprzytomny. Gilbert wziął go na ręce i zaniósł do chaty.

    Sean obudził się wczesnym rankiem lekko osłabiony, ale wypoczęty. Przy swoim łóżku na stoliku znalazł dwie fiolki leku na wzmocnienie, pozostawione uprzednio przez Gilberta, który teraz smacznie spał na swoim hamaku, zawieszonym pomiędzy kominkiem, a jedną ze ścian chaty. Chłopiec uśmiechnął się tylko ciesząc z powrotu do domu, po czym ruszył do łazienki nieco się odświeżyć. Po drodze zgarnął kilka potrzebnych ziół z zielnika swojego opiekuna, których zapach go odprężał. Wrzucił zioła do bali z gorącą wodą, a po chwili sam tam wskoczył wygodnie się w niej układając. Kiedy skończył się myć, wysuszył się i narzucił na siebie świeże ubranie. Dopiero teraz poczuł się naprawdę dobrze. Zadowolony wybiegł z chaty i pognał w swoje ulubione miejsce, którym była niewielka polanka z jeżynami i poziomkami. Kiedyś trafił tu przypadkiem w drodze powrotnej z polowania. Miejsce to było najbardziej nasłonecznione w całym ciemnym lesie. Nic dziwnego, że tak mocno przypadło chłopcu do gustu. Sean położył się na miękkim mchu i przymykając oczy łapał pierwsze promienie słońca, jakie prześwitywały spomiędzy gałęzi drzew. Dobiegający go dźwięk płynącej wody z pobliskiego strumienia i zapach poziomek wywoływały w nim spokój. Po chwili już drzemał, zapominając o bożym świecie. Obudził się po kilku godzinach mocno wypoczęty, a tuż obok leżał skulony w kłębek biały wilk. Zwierzę podniosło leniwie swój pysk i błękitnymi oczami spojrzało na chłopca.


- Witaj Ravi – przywitał zwierzę z serdecznym uśmiechem – Dawno mnie tu nie było. Miałem drobne problemy, ale ojciec mnie z nich uwolnił. Gdyby nie on, to pewnie nadal tkwiłbym w lochu tamtego domu.


W zamyśleniu drapał wilka za uchem głupkowato się uśmiechając. Zwierzę oparło pysk o kolano chłopca i przymknęło oczy delektując się chwilą przyjemności. Sean spędził jeszcze około dwóch godzin na polanie, po czym wewnętrznie wyciszony wrócił do chaty, gdzie czekał na niego Gilbert. Mężczyzna nic nie mówił, a jedynie od czasu do czasu uważnie przyglądał się chłopcu, badając jego stan. W ciszy zjedli kolację i bez zamienienia choćby jednego słowa poszli spać.

C.D.N.





[1] Finita est comoedia - Komedia skończona


[2] Piscis, -is – to znaczy ryba, a mianowicie chodzi tu o znak zodiaku Ryby.

czwartek, 25 lipca 2013

Astrum Natale



Dziękuję za Wasze komentarze :) i wrzucam kolejną część Astrum Natale. Z góry przepraszam za to, że jest tak krótka. Dla pocieszenia dodam, iż mam postanowienie wrzucać kolejne części w odstępach jednego tygodnia. Życzę miłej lektury z nadzieją, że to opowiadanie przypadnie Wam do gustu.

 I

Mały chłopiec siedział skulony w korzeniach jednego z drzew w ciemnym lesie. Kiedy wrócił do domu przez szparę w drzwiach zobaczył okropne rzeczy. Grupa mężczyzn mordowała członków jego rodziny, a wszystko spowijały pomarańczowe płomienie. Wystraszył się i uciekł w głąb lasu, bojąc się o swoje życie. Teraz nie wiedział gdzie jest i jeszcze bardziej się bał, słysząc dochodzące zewsząd odgłosy nocy. Płakał wtulając twarz w podkulone kolana i modlił się o pomoc.


- Co ty tu robisz smyku sam o tak późnej porze? – Usłyszał głos mężczyzny stojącego tuż przed nim. Odziany był w długi czarny płaszcz i kapelusz tego samego koloru. Jego ciemne włosy sięgały ramion, a błyszczące w ciemności ciepłe, piwne oczy sprawiały, że wydawał się chłopcu kimś godnym zaufania – Zgubiłeś się? Gdzie twój dom?


- Ja już nie mam domu – załkał w odpowiedzi maluch podnosząc na mężczyznę pełen bólu zapłakany wzrok – Wszystkich zabito, ja uciekłem w strachu.


- Rozumiem – westchnął mężczyzna z poważną miną – Jak się nazywasz? Ile masz lat?


- Jestem Olaf Astern i mam sześć lat – Przedstawił się grzecznie chłopiec, jak nakazywała wyuczona etykieta – Co ze mną będzie?


- Nazywam się Gilbert Benson–  Rzucił mężczyzna mierząc brzdąca badawczym spojrzeniem – Od dziś nazywasz się Sean Benson i jesteś moim synem.


Benson zabrał ze sobą chłopca i dobrze się nim zaopiekował.


§


            Dzień był bardzo ciepły i jak dotąd ciemny las został rozświetlony jasnymi promieniami słońca. Dwunastoletni chłopak leżał sobie na pobliskiej polanie odpoczywając po skończonej pracy. Od miesiąca pomagał ojcu w zleceniach. Dostarczał zioła i inne lekarstwa mieszkańcom pobliskich wiosek. Podczas wykonywania swoich obowiązków starał się być zawsze grzeczny i dbał o schludny wygląd, ale po ich wykonaniu diametralnie zmieniał swój styl na luzaka. Miał czarne, krótko ścięte włosy z grzywką wpadającą mu do jego błękitnych oczu. Polana, na której przyszło mu się wylegiwać położona była blisko granicy z dolnym lasem. Ojciec nie pozwalał mu się tam zapuszczać bez pozwolenia. 


- Chyba muszę już wracać. – Pomyślał powoli wstając z miękkiej trawy – Ojciec pewnie zmyje mi głowę za spóźnienie. Pewnie jak zwykle powie: 'Sean jesteś niemożliwym huncwotem i da mi prztyczka w nos'.


Wstał i otrzepał swój płaszcz, na którym wcześniej leżał. Miał już wracać, kiedy na polanę wjechał rozjuszony koń, który stając gwałtownie na tylnych nogach zrzucił z grzbietu swojego jeźdźca. Był to młody szatyn nieco starszy od Seana. Chłopiec podszedł do nieprzytomnego i sprawdził puls na jego szyi.


- Uff, żyje. – Odetchnął z ulgą wyczuwając puls. – Hm, zranił się w głowę i rozciął sobie ramię.


Sean pobiegł do lasu i nazbierał potrzebnych ziół. Kiedy wrócił opatrzył rany szatynowi i uspokoił konia. Okazało się, że zwierzę przestraszyło się węża i wpadło w panikę. Chłopiec zaśmiał się tylko głaszcząc delikatnie grzywę konia. Następnie wrócił do jeźdźca, by sprawdzić jego stan. Zaczął się wybudzać.


- Rychło w czas – mruknął Sean wstając z kolan – Zaczyna się ściemniać, czyli czas wracać do domu.


- Kim jesteś? – Spytał chłopak łapiąc się za głowę – I co ja tu robię?


- Spadłeś z konia – rzucił chłodno Sean – Opatrzyłem twoje rany, więc to koniec naszej znajomości.


- Odpowiedz mi, jak się nazywasz dzieciaku? – Nalegał chłopak powoli podnosząc się z ziemi. – Skąd jesteś?


- Nie twój interes roztrzepana głowo – odparł zbywając go Sean jednocześnie pokazując mu język – Po co ci wiedzieć kim jestem, skoro i tak się już nie spotkamy. Uspokoiłem ci konia, więc wracaj do domu paniczu z dobrego domu. 


- Czy ty wiesz z kim mówisz gnojku? – Spytał zirytowany szatyn – Jak śmiesz się do mnie tak niegrzecznie odnosić?


- Mało mnie to obchodzi z kim gadam. Wisi mi to. – westchnął spokojnie chłopiec – A poza tym, ze śmierdzielami nie warto się zadawać. Ładny mi arystokrata, który lubi spadać z konia wprost na wilcze odchody. Choć z drugiej strony przydały się one do zrobienia maści na twoje ramię.


- Co?! – Wrzasnął wściekle szatyn, jednocześnie wąchając swoje ramię – Niech no ja cię dorwę w swoje ręce!


- Radziłbym raczej wrócić do domu i się wykąpać, wasza śmierdząca mość – zakpił Sean znikając pomiędzy drzewami – Żegnam i mam nadzieję, że już się nie spotkamy, skunksi królu!


- Dorwę cię! Słyszysz? – Wołał za nim szatyn z furią w oczach – Dorwę! A wtedy mi zapłacisz za to upokorzenie!

C.D.N.