Wiem, dawno nic tu nie wrzucałam, dlatego chcę się choć odrobinkę zrehabilitować. Oto króciutki oneshot. Napisałam go w dość trudnym dla mnie okresie. Zresztą nieważne. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu. Pozdrawiam^^
Sytuacja bez wyjścia. Tak właśnie można
ująć w słowa moje obecne położenie. Grę z serii „życie” przegrałem z kretesem i
to na własne życzenie. Los naprawdę potrafi być złośliwy, ale jak to powtarza
mój wykładowca filozofii: :”Life is brutal”. W moim przypadku mogę do tego
dodać: ”…and dead too”. Nawet nie wiem, czy dobrze to ujmuję, bo nigdy nie
byłem dobry z angielskiego. No cóż, nie wszyscy muszą być poliglotami, a ja z
pewnością nim nie jestem. Nic nigdy nie szło po mojej myśli i nawet w kwestii
samobójstwa nie było inaczej. Stałem się niewolnikiem własnego ciała. Czy
umarłem? Sam już nie wiem. Nie mam bladego pojęcia czemu tkwię w takim stanie,
ale czuję, że to niejako kara za szybką rezygnację z życia. Kostucha dała mi
coś w rodzaju szlabanu, tyle że mój duch został przykuty do ciała. W mojej
piersi tkwi łańcuch wiążącym mnie z martwym mną. Zazwyczaj zostaje on przecięty
w momencie śmierci, ale nie tym razem.
Zawsze byłem słaby i nie potrafiłem
utożsamiać się z otoczeniem. Odludek ze mnie i już. Z początku wiodłem nawet
spokojne i szczęśliwe życie, ale w szkole średniej straciłem zapał do
wszystkiego. Rodzice po kilku miesiącach jadowitych kłótni postanowili się
rozwieść. Gdzieś po drodze w ogóle przestali zwracać na mnie jakąkolwiek uwagę.
Desperacko próbowałem zadowolić tę dwójkę dobrymi wynikami w szkole i nie
sprawianiem problemów, jednak krok za krokiem ponosiłem fiasko. Wreszcie
przestałem się starać i z bólem serca przyglądałem się jak ginie mój świat.
Odpuściłem. Po rozpoczęciu studiów utraciłem resztki nadziei. Rodzice na nowo
zaczęli układać sobie życia. Stałem się zbędnym okruchem przeszłości, do której
nie warto wracać. Powoli załamywała się moja psychika. Może to wydać się
śmieszne, ale potężnym ciosem od losu okazała się być śmierć mojego psa. Eh, to
zwierzę było ostatnią namiastką mojej rodziny. Zawsze wesoło witał mnie w domu,
gdy wracałem z zajęć. Może to niewiele, ale dzięki takim drobiazgom nie
odczuwałem powstałej w sercu pustki. Kiedy teraz o tym myślę, to naprawdę
komiczne. Śmierć psa pociągnęła mnie w dół. Żałosne!
Od trzech dni siedzę przed zwisającym z
sufitu trupem. Mógłbym rzec, że moja dusza została pochowana w grobowcu, którym
stało się bezwładnie wiszące martwe ciało. Szczerze, wyglądam strasznie i
zacząłem już śmierdzieć. Nikt jeszcze nie wie, że targnąłem się na życie. Od
godziny wydzwania telefon katując mnie melodią z filmu „Never ending story”. To
frustrujące, bo nie mogę nic z tym zrobić. Ironia losu.
Pierwszego dnia po spotkaniu Kostuchy
desperacko chciałem przeciąć czymś więżący mnie łańcuch. Niestety ten za każdym
razem stawał się krótszy i tyle. To dlatego skończyłem tkwiąc niecały metr od
ciała. Gdybym nadal ciął, zostałbym uwięziony wewnątrz własnego ciała. Ciężko
jest się pogodzić z takim losem. Dość długo płakałem naiwnie myśląc, że wezmę
Kostuchę na litość. Figa z makiem. Jakby mogła, to zdzieliłaby mnie trzonkiem
swojej kosy. Była niewzruszona moim lamentem. Przed zniknięciem pokazała mi
cztery palce kościstej dłoni. Nie wiem tylko, co miały znaczyć. Z pewnością
określały czas mojej katorgi, ale za tą liczbą mogły kryć się dni, tygodnie,
miesiące, lata albo stulecia. Ta niepewność przytłacza, tym bardziej, gdy
pomyśli się o pogrzebie. Te zwały ziemi grzebiące żywcem moją duszę.
Przerażająca perspektywa życia po śmierci.
Siedzę i rozmyślam ważąc każdy swój czyn
w minionym życiu. Pogrążam się w refleksji, głębokiej i bezwzględnej. Katuję
się błędnymi decyzjami i brutalną rzeczywistością. Dostrzegam rzeczy, których
nie chciałem pamiętać. Ścieram się z myślami, rozdzierającymi moją duszę. To
tak jakbym sypał sól w otwarte rany, cierpiąc na własne życzenie i chełpiąc się
powstałym bólem. Po bezustannym biczowaniu sumieniem, doszedłem do wniosku, że
pochopnie podejmowałem wiele decyzji, w ogóle nie zastanawiając się nad
konsekwencjami. Moje życie było pasmem przegranych bitew, a to dlatego, że na
wstępie rezygnowałem z walki. Pozwalałem innym decydować za siebie, ignorując
fakt, że popełniam taką bierną postawą same błędy. Ostatnia decyzja okazała się
być katastrofalna w skutkach. Chciałbym dostać drugą szansę i zacząć żyć według
własnych zasad, nie oglądając się na innych. Chciałbym wreszcie przestać być
sierotą losu i samodzielnie do czegoś dojść. Niestety pomimo chęci na wszystko
jest już za późno. Zaprzepaściłem swoje szanse okalając szyję szorstkim
sznurem. Stałem się mędrcem, ale dopiero po szkodzie. Kiedy wreszcie to
zrozumiałem, po prostu się rozryczałem. Po jakiejś godzinie nieustannego płaczu
poczułem, że coś zacisnęło się na moim ramieniu. Wystraszony spojrzałem w tył i
napotkałem puste oczodoły stojącej za mną Kostuchy. Jej dotyk był nieprzyjemny.
Parzył igiełkami mrożącego zimna. Pokazała mi niewielką klepsydrę z wyrytymi w
podstawie moimi inicjałami. Piasek był czarny niczym węgielny miał. Nie potrafiłem
rozgryźć jej intencji co jeszcze bardziej napawało mnie lękiem. Gestem palca
nakazała mi patrzeć w przemieszczający się proch, który w pewnym momencie
zawisł w powietrzu. Zdziwiony nie odrywałem wzroku od pojedynczych, czarnych
ziarenek uwięzionych w niewidzialnym więzieniu gdzieś pośrodku szkła klepsydry.
Czy to miało być moje życie? Tak ulotne jak pyłek kurzu nic nieznaczący na
kartach historii. To smutne. Nawet nie wiem, dlaczego poczułem przeszywającą
pustkę. I znowu poleciały kolejne krople łez, znacząc mokry szlak na mojej
twarzy. Kostucha zanurzyła swój kościsty palec w jednej z nich i wytarła go o
szczyt klepsydry. Piasek zaczynał jaśnieć aż stał się czymś na miarę
skruszonego diamentu. Nie wiedziałem co to znaczy i bezwiednie dotknąłem napisu
na podstawie. Poczułem bijące z niego ciepło, które zapełniło powstałą lodowatą
pustkę. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że uosobienie stanu, który nazywamy
śmiercią próbuje mnie pocieszyć, dając mi drugą szansę. Ode mnie będzie zależeć
czy dobrze ją wykorzystam, czy ponownie zaprzepaszczę. Kiedy upewniła się, że
zrozumiałem jej przekaz, musnęła palcem wskazującym mojego czoła. Zasnąłem.
Obudziło mnie ukłucie w rękę. Otworzyłem
oczy, by ponownie je zamknąć z powodu bólu jaki spowodowało jasne, białe światło.
Do nozdrzy napłynął zapach sanitariów i usłyszałem głosy innych ludzi. Piekło
mnie gardło i czułem otarcia po pętli na szyi. Kiedy znowu otworzyłem oczy,
zobaczyłem przez łzy stojących przy łóżku rodziców. Oboje patrzyli na mnie z
troską i niepokojem. Ich spojrzenia wyrażały poczucie winy i smutek. W
pierwszej chwili pomyślałem: „Dobrze wam
tak, bo to wy mnie porzuciliście na pastwę losu, zakładając nowe rodziny.”
Jednak później uświadomiłem sobie, że to również moja wina. Niejako też ich
porzuciłem, zgadzając się na taki, a nie inny bieg wydarzeń. Łzy napłynęły mi
do oczu i wyszeptałem ciche: „przepraszam”. Czułem, że powinienem to zrobić.
Nie kierowałem tego słowa do rodziców, ale do samego siebie i życia, które tak
łatwo byłem gotów porzucić.
Świetny one shot,skłania do przemyśleń,jest taki...prawdziwy.
OdpowiedzUsuńA kiedy dodasz Lavi? Czekam na to :P
OdpowiedzUsuńPostaram się jeszcze w tym roku coś wrzucić z Lavi.
UsuńW takim razie z niecierpliwością czekam :D
UsuńHej,
OdpowiedzUsuńpiękne, dające wiele do myślenia...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia